Blog

  • UCIECZKA Z OBJĘĆ - wywiad polecany przez mgr Bogusława Maria Błaszczyk psycholog, psychoterapeuta poznawczo-behawioralny CBT RYBNIK

UCIECZKA Z OBJĘĆ - wywiad polecany przez mgr Bogusława Maria Błaszczyk psycholog, psychoterapeuta poznawczo-behawioralny CBT RYBNIK

Na na­szych oczach roz­gry­wa się dra­mat nie­moż­no­ści spo­tka­nia. Mamy po­ko­le­nie sin­gli, któ­rzy pró­bu­ją z tego wy­brnąć, mó­wiąc: zro­bi­my razem to, na co nas stać. A stać nas na to, by się po­ba­wić, po­żar­to­wać, stwo­rzyć nie­for­mal­ny zwią­zek... Z Ewą Cha­li­mo­niuk, psy­cho­te­ra­peut­ką roz­ma­wia An­drzej Fra­na­szekAN­DRZEJ FRA­NA­SZEK: Coraz wię­cej jest roz­wo­dów, coraz mniej - sta­łych, wie­lo­let­nich związ­ków, chęci do ro­dze­nia dzie­ci... Czy widać ten trend z per­spek­ty­wy ga­bi­ne­tu psy­cho­te­ra­peu­ty?

EWA CHA­LI­MO­NIUK: Więk­szość osób, które szu­ka­ją u mnie po­mo­cy - nawet jeśli ich do­le­gli­wo­ści są różne: de­pre­sja, na­pa­dy lęku czy tylko ogól­ne po­czu­cie nie­speł­nie­nia - cier­pi na pro­ble­my z two­rze­niem i utrzy­my­wa­niem więzi. Ob­ser­wu­ję to, pro­wa­dząc grupy te­ra­peu­tycz­ne, do któ­rych tra­fia­ją lu­dzie z róż­nych oso­bi­stych po­wo­dów. Więk­szość jest po­mię­dzy 30. a 45. ro­kiem życia, ma wyż­sze wy­kształ­ce­nie, nie­rzad­ko na swoim kon­cie suk­ce­sy za­wo­do­we, a jed­no­cze­śnie prze­ży­wa kry­zys z po­wo­du braku sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce­go związ­ku. Czują się sa­mot­ni, bo nie udaje się im stwo­rzyć związ­ku sta­łe­go, ich związ­ki są nie­szczę­śli­we, za­gro­żo­ne roz­pa­dem albo już się roz­pa­dły. Jedni nie mogą sobie dać rady z sa­mot­no­ścią lub po­rzu­ce­niem, dru­dzy nie wie­dzą, jak utrzy­mać zwią­zek i być w nim szczę­śli­wym. Inni - jak po­now­nie za­ufać i otwo­rzyć się na nowy zwią­zek, jak nie po­peł­nić sta­rych błę­dów. Łączy ich de­fi­cyt sta­łej, bez­piecz­nej i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej więzi. Od­kry­wa­ją swoje wzor­ce przy­wią­za­nia, ukształ­to­wa­ne w dzie­ciń­stwie, które nie spraw­dza­ją się w do­ro­słym życiu. Pod­czas te­ra­pii do­świad­cza­ją wresz­cie umie­jęt­no­ści spo­tka­nia na głęb­szym po­zio­mie, są w sta­nie się za­trzy­mać, od­wa­żyć się wza­jem­nie zo­ba­czyć i po­czuć. Być w kon­tak­cie, pa­trząc sobie w oczy, wza­jem­nie sie­bie czuć i mówić o tym, co się prze­ży­wa i myśli. Zdają sobie spra­wę, że wła­śnie za tym tę­sk­ni­li. Czuli ten głód, ale nie umie­li go na­zwać. Nie po­tra­fi­li tak wcho­dzić w bli­skość, by go za­spo­ko­ić.
Te­ra­pię nadal czę­ściej po­dej­mu­ją ko­bie­ty, bo to one mniej się wsty­dzą roz­ma­wiać, szyb­ciej od­kry­wa­ją, że nie wy­star­cza im np. ka­rie­ra za­wo­do­wa. Zwy­kle są parę lat po trzy­dzie­st­ce, osią­gnę­ły suk­ces, są atrak­cyj­ne fi­zycz­nie, ale mimo tego nie udaje im się stwo­rzyć sta­łe­go związ­ku. Czują się za­gro­żo­ne, bo zegar bio­lo­gicz­ny tyka, a nie­któ­re z nich chcia­ły­by mieć dziec­ko: czy to z głę­bo­kiej po­trze­by ma­cie­rzyń­stwa i fru­stru­jąc się, że nie mają part­ne­ra, z któ­rym mo­gły­by mieć upra­gnio­ne dziec­ko, czy z bar­dziej po­wierz­chow­nych po­wo­dów: bo więk­szość ich zna­jo­mych ma mężów lub part­ne­rów, jest mat­ka­mi.
Męż­czyź­ni tra­fia­ją do mnie naj­czę­ściej do­pie­ro wtedy, gdy mają już silne ob­ja­wy de­pre­syj­ne albo lę­ko­we, są w kry­zy­sie po ży­cio­wej po­raż­ce. Szcze­gól­nie kiedy nie są pewni swo­jej war­to­ści, gdy po­zy­cja za­wo­do­wa jest nie­sta­bil­na lub nie daje sa­tys­fak­cji. Od­kry­wa­ją wtedy, że bra­ku­je im opar­cia w bli­skiej re­la­cji, a opar­cie w sobie jest nie­wy­star­cza­ją­ce.

Męż­czyź­nie na dłu­żej wy­star­cza po­czu­cia mło­do­ści, siły, speł­nie­nia w ry­wa­li­za­cji...

To wszyst­ko chro­ni go przed pier­wot­nym lę­kiem przed sa­mot­no­ścią. Ale prę­dzej czy póź­niej od­zy­wa się alarm. Przy czym gra­ni­ca się prze­su­wa: ko­bie­ty nie od­czu­wa­ją nie­po­ko­ju w wieku lat 20, a nawet zwy­kle 30, po­nie­waż będąc wtedy sa­mot­ne lub w do­raź­nych związ­kach, nie czują się inne czy gor­sze od ró­wie­śni­czek. Męż­czyź­ni też nie. To zmia­na so­cjo­lo­gicz­na, która nie­sie zmia­nę psy­cho­lo­gicz­ną. Kie­dyś styg­mat sta­rej panny czy sta­re­go ka­wa­le­ra był bar­dzo ob­cią­ża­ją­cy, w tej chwi­li zaś taki ży­cio­wy sta­tus staje się nie­le­d­wie normą.
Oczy­wi­ście są tu zna­czą­ce róż­ni­ce mię­dzy du­ży­mi mia­sta­mi a "pro­win­cją". Także w struk­tu­rze miesz­kań­ców. W sto­li­cy, w prze­dzia­le wie­ko­wym 30-40, na jed­ne­go męż­czy­znę przy­pa­da dużo wię­cej ko­biet. Na wsi pro­por­cje są od­wrot­ne, bo ko­bie­ty się kształ­cą i stam­tąd ucie­ka­ją. Pa­nu­je syn­drom sa­mot­nych męż­czyzn, któ­rzy nie mogą zna­leźć part­ner­ki do pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa. I się po­wo­li za­pi­ja­ją, a cza­sem - wie­sza­ją. W więk­szo­ści pro­wa­dzą go­spo­dar­stwa ze swo­imi ro­dzi­ca­mi, czę­sto owdo­wia­ły­mi mat­ka­mi.
Ge­ne­ral­nie rzec bio­rąc, za­czy­na­my pła­cić cenę za zmia­ny kul­tu­ro­we i cy­wi­li­za­cyj­ne.

Jakie to zmia­ny?

Być może jako cy­wi­li­za­cja zmie­rza­my w kie­run­ku skraj­nej in­dy­wi­du­ali­za­cji i wol­no­ści. Sły­sza­łam nie­daw­no re­fe­rat o tym, że na na­szych oczach rodzi się nowy czło­wiek. Ba­da­nia po­ka­zu­ją, że dzie­ci i na­sto­lat­ko­wie mają już ina­czej funk­cjo­nu­ją­cy mózg niż po­przed­nie po­ko­le­nia. Po­nie­waż ich głów­nym na­rzę­dziem ko­mu­ni­ka­cji jest kom­pu­ter, kształ­tu­je się inny mózg: inne jego ośrod­ki są ak­ty­wi­zo­wa­ne, gdyż dzi­siej­sze dzie­ci mają znacz­nie mniej bez­po­śred­nich re­la­cji emo­cjo­nal­nych, kon­tak­tów "skóra przy skó­rze" z in­ny­mi ludź­mi. "Nowy mózg" ma zatem trud­no­ści w re­la­cjach, a jest świet­ny w po­zy­ski­wa­niu i opra­co­wy­wa­niu in­for­ma­cji. Kto wie, czy ewo­lu­cja nie do­pro­wa­dzi zatem do stanu, gdy nie bę­dzie­my po­trze­bo­wać więzi, choć oso­bi­ście sądzę, że tak się nie sta­nie. Na razie sa­mot­ne funk­cjo­no­wa­nie prę­dzej czy póź­niej prze­ra­sta więk­szość z nas - tech­nicz­nie sobie ra­dzi­my, ale emo­cjo­nal­nie nie. Pra­gnie­my bli­sko­ści.
Ba­da­cze mózgu po­twier­dza­ją także to, co dotąd ob­ser­wo­wa­li psy­cho­lo­go­wie i psy­cho­te­ra­peu­ci: że na­szym po­stę­po­wa­niem w dużej mie­rze kie­ru­ją me­cha­ni­zmy wro­dzo­ne. Po pierw­sze, me­cha­nizm walki lub uciecz­ki, który od­po­wia­da za ra­dze­nie sobie ze stre­sem w sy­tu­acji ze­wnętrz­ne­go za­gro­że­nia lub wy­zwa­nia. Po dru­gie, wro­dzo­ne dą­że­nie do więzi. Dzia­ła tu oksy­to­cy­na, któ­rej po­ziom od­po­wia­da za bu­do­wa­nie przy­wią­za­nia i pod­trzy­my­wa­nie bli­skich re­la­cji. To hor­mon wy­dzie­la­ny z mle­kiem matki, ale nie tylko. To­wa­rzy­szy kon­tak­to­wi: gdy skóra mówi do skóry, gdy się do­ty­ka­my, pie­ści­my, pa­trzy­my sobie głę­bo­ko w oczy w sta­nach za­ko­cha­nia, w cza­sie uda­ne­go seksu... Wtedy bu­du­je się więź na głę­bo­kim, emo­cjo­nal­nym po­zio­mie. Czło­wiek jest po pro­stu stwo­rzo­ny do więzi, jest je­dy­nym ssa­kiem, który tak długo po­trze­bu­je opar­cia w obiek­cie ma­cie­rzyń­skim. Trze­ci me­cha­nizm spra­wia, że mamy wro­dzo­ną po­trze­bę po­rów­ny­wa­nia się i oceny, czyli ry­wa­li­za­cji. In­ny­mi słowy: by za­spo­ko­ić swój do­bro­stan, mu­si­my się czuć bez­piecz­nie, mieć bli­skie re­la­cje, w któ­rych je­ste­śmy ko­cha­ni, i nie czuć się gor­szy­mi.
Kie­dyś miało nam to za­pew­nić ple­mię i bli­skie re­la­cje ro­dzin­ne. Do nie­daw­na pod­sta­wo­wą sa­tys­fak­cję lu­dzie czer­pa­li z bycia dobrą matką, żoną, mężem, ojcem. Roz­wój cy­wi­li­za­cyj­ny po­szedł jed­nak tak da­le­ko, że dziś okre­śla­my się zwy­kle nie po­przez ro­dzi­nę, do któ­rej przy­na­le­ży­my, ale po­przez wy­ko­ny­wa­ną pracę. Na py­ta­nie: "kim je­steś?" - po­win­nam od­po­wie­dzieć: "je­stem tą osobą, która teraz z panem roz­ma­wia, a bywam w wielu in­nych ro­lach: te­ra­peut­ką, part­ner­ką, córką, ko­le­żan­ką". Ale prze­cież me­cha­nicz­nie od­po­wiem: "je­stem psy­cho­te­ra­peut­ką". Opar­cie daje nam osią­gnię­ty sta­tus za­wo­do­wy i fi­nan­so­wy, dzię­ki czemu we współ­cze­snym świe­cie dość długo mo­że­my funk­cjo­no­wać sa­mot­nie.

Mamy znacz­nie więk­szy kom­fort życia niż nasi przod­ko­wie, a nawet ro­dzi­ce, w mnó­stwie co­dzien­nych spraw je­ste­śmy sobie w sta­nie po­ra­dzić sami. Może więzi stają się zwy­czaj­nie mniej po­trzeb­ne?

Pro­ble­my nie za­czę­ły się do­pie­ro teraz. Kie­dyś matki żyły ple­mien­nie, czyli w ro­dzi­nach wie­lo­po­ko­le­nio­wych, gdzie były bab­cie, ciot­ki, star­sze ro­dzeń­stwo. I ko­bie­ta, która ro­dzi­ła dziec­ko, mogła po­świę­cić no­wo­rod­ko­wi 40 proc. swo­je­go czasu, a dziec­ko do­sta­wa­ło to, co po­trze­bu­je do wy­kształ­ce­nia się uf­ne­go wzor­ca przy­wią­za­nia - będąc no­szo­ne, bu­ja­ne, ca­ło­wa­ne przez sio­stry, bab­cię, ciot­kę. Samo scho­dzi­ło z rąk po 10 mie­sią­cach, na­sy­co­ne tą sym­bio­zą, w któ­rej jego nie­zby­wal­ne po­trze­by były wi­dzia­ne, czute i za­spo­ka­ja­ne. Zmia­ny spo­wo­do­wa­ły, że ży­je­my teraz w ma­łych ro­dzi­nach, ko­bie­ty się wy­eman­cy­po­wa­ły, po­szły do pracy, muszą go­dzić ma­cie­rzyń­stwo i bycie pra­cow­ni­kiem bez po­mo­cy matek, sióstr, cio­tek. Do­dat­ko­wo w Pol­sce w cza­sie wojny i po niej na­stą­pi­ła za­sad­ni­cza zmia­na kul­tu­ro­wa: ro­dzi­ny się po­roz­pa­da­ły, dzie­ci coraz mniej do­sta­wa­ły bli­sko­ści, także dla­te­go, że pro­pa­go­wa­no wy­cho­wa­nie chłod­ne - osob­ne łó­żecz­ko, kar­mie­nie w okre­ślo­nych go­dzi­nach itd. Te do­świad­cze­nia, a cza­sem trau­my - braku mi­ło­ści, ak­cep­ta­cji, braku bli­skich więzi - zbie­ra­ją się od po­ko­leń.
Pol­ska ro­dzi­na była przy tym czę­sto styg­ma­ty­zu­ją­ca, pod­po­rząd­ko­wu­ją­ca: albo wsy­sa­ła, nie po­zwa­la­jąc być sobą, albo od­rzu­ca­ła, uwa­ża­jąc, że się nie speł­nia wy­ma­gań. Nasze ro­dzi­ny są z re­gu­ły bar­dzo strau­ma­ty­zo­wa­ne po­przez wojny, różne bar­dzo bo­le­sne do­świad­cze­nia, i nasi ro­dzi­ce, będąc ofia­ra­mi, sami sta­wa­li się nie­chcą­cy opraw­ca­mi, czę­sto z wiel­kiej mi­ło­ści. Bli­skość sta­wa­ła się więc coraz trud­niej­sza, coraz bar­dziej bo­le­sna, ra­nią­ca. Osta­tecz­nie na­stą­pi­ła nie­le­d­wie po­wszech­na uciecz­ka z ro­dzin, współ­cze­sne nam dą­że­nie do au­to­no­mii.
Ale - jak już po­wie­dzia­łam - do życia sa­mot­ne­go więk­szość z nas się nadal nie na­da­je i brak ro­dzi­ny pró­bu­je­my jakoś nad­ra­biać. Two­rzy­my silne więzi z przy­ja­ciół­mi, ko­rzy­sta­my z ich po­mo­cy, sta­ra­my się o to, by za­pew­nić dziec­ku stałą, dobrą nia­nię. Mniej już wsty­dzi­my się przy­znać, iż po­szu­ku­je­my bli­sko­ści. Kie­dyś pój­ście do biura ma­try­mo­nial­ne­go wią­za­ło się ze wsty­dem...

... dziś bez po­rów­na­nia ła­twiej jest się za­lo­go­wać na por­ta­lu rand­ko­wym.

Otóż to. Unika się wsty­du, zresz­tą wi­dzi­my, że w po­dob­ny spo­sób szuka part­ne­rów mnó­stwo osób, a więc nie je­ste­śmy od nich gorsi. Z dru­giej jed­nak stro­ny jest to na­rzę­dzie, które nie­sie dużo za­gro­żeń i pu­ła­pek. Tak na­praw­dę nie wiemy, kto jest po dru­giej stro­nie, mo­że­my długo żyć ilu­zją, fan­ta­zją na czyjś temat, by osta­tecz­nie do­znać za­wo­du lub upo­ko­rze­nia. Czę­sto sły­szę od pa­cjen­tów, że po­wsta­ją­ce w ten spo­sób re­la­cje są bar­dzo roz­cza­ro­wu­ją­ce. Szcze­gól­nie ko­bie­ty (ale nie tylko) skar­żą się, że są okła­my­wa­ne, że np. ich wir­tu­al­ny part­ner flir­tu­je naraz z kil­ko­ma ko­bie­ta­mi. Albo że spo­tka­nie w "realu" przy­no­si ol­brzy­mie roz­cza­ro­wa­nie, nie mó­wiąc już o tych bo­le­snych sy­tu­acjach, gdy czeka się w ka­wiar­ni, a ten ktoś nie pod­cho­dzi, bo z da­le­ka nas zo­ba­czył i się wy­co­fał. Cza­sa­mi do­cho­dzi też po pro­stu do wy­ko­rzy­sty­wa­nia, zwłasz­cza sek­su­al­ne­go.

Dużo jest cier­pie­nia w takim szu­ka­niu?

Cier­pie­nie po­ja­wia się tak na­praw­dę wtedy, gdy re­la­cja trwa dłu­żej, na po­cząt­ko­wym eta­pie do­mi­nu­je ra­czej znie­chę­ce­nie. Ci lu­dzie zresz­tą naj­czę­ściej re­zy­gnu­ją bar­dzo szyb­ko, nie mają cier­pli­wo­ści, by kon­ty­nu­ować, pra­co­wać nad ro­dzą­cą się re­la­cją. Wolą szu­kać dalej. Są jed­nak zwy­kle bar­dzo tym zmę­cze­ni.

I po­my­śleć, że part­ne­rów trze­ba było szu­kać także w cza­sach przed­in­ter­ne­to­wych...

Dziś nawet mło­dzi lu­dzie są pod tym wzglę­dem w bar­dzo trud­nej sy­tu­acji. Kon­sump­cjo­nizm, mocno roz­bu­dzo­ne am­bi­cje za­wo­do­we i ma­te­rial­ne po­wo­du­ją, że czas stu­diów, daw­niej wią­żą­cy się z in­ten­syw­nym na­wią­zy­wa­niem re­la­cji, cho­dze­niem po knaj­pach, klu­bach, teraz wy­glą­da ina­czej. Nie ma pre­sji na zna­le­zie­nie part­ne­ra na całe życie: wcze­śniej trze­ba zna­leźć staż, pracę, zro­bić ka­rie­rę, a może po­dró­żo­wać - jak to się mówi: in­we­sto­wać w sie­bie. Póź­niej ci lu­dzie czę­sto prze­no­szą się do in­nych miast, znaj­du­ją pracę w kor­po­ra­cjach. Jeśli tam kogoś nie spo­tka­ją, wra­ca­ją do pu­ste­go domu o dwu­dzie­stej. Wśród zna­jo­mych za­czy­na­ją się czuć pią­tym kołem u wozu, ku­pu­ją kota, za­czy­na­ją się izo­lo­wać. No i zo­sta­je im in­ter­net. Zwłasz­cza ko­bie­tom.
Sa­mot­nych męż­czyzn też jest sporo, ale mają więk­szy wybór z po­wo­dów czy­sto bio­lo­gicz­nych: mogą zna­leźć part­ner­kę młod­szą o po­ko­le­nie. 40- czy 50-let­ni męż­czy­zna może się zwią­zać z dziew­czy­ną 20- czy 30-let­nią. W przy­pad­ku ko­biet takie przy­pad­ki zda­rza­ją się znacz­nie rza­dziej.

A prze­cież wi­dzi­my, że role spo­łecz­ne zwią­za­ne z płcią in­ten­syw­nie się zmie­nia­ją. Ko­bie­ty są sil­niej­sze, le­piej wy­kształ­co­ne, sa­mo­dziel­ne. Czy nie jest tak, że w kon­se­kwen­cji le­piej sobie radzą z sa­mot­no­ścią? Czę­sto prze­cież ko­bie­ty wręcz de­mon­stru­ją, że tzw. "fa­ce­ci" nie są im po­trzeb­ni.

To po­zor­ne. Do pew­ne­go mo­men­tu ko­bie­ty rze­czy­wi­ście cie­szą się nie­za­leż­no­ścią, atrak­cyj­no­ścią i swo­bo­dą zmia­ny part­ne­rów sek­su­al­nych, nie­raz trak­to­wa­nych in­stru­men­tal­nie. Albo wła­śnie de­mon­stru­ją sa­mo­wy­star­czal­ność, choć moim zda­niem czę­sto to ra­czej atak wy­prze­dza­ją­cy: jeśli czują, że męż­czyź­ni nie za­bie­ga­ją o nie do­sta­tecz­nie in­ten­syw­nie, w obro­nie przy­wdzie­wa­ją ka­mu­flaż: "ja wcale tego nie po­trze­bu­ję".
Po­ja­wi­ła się też ry­wa­li­za­cja sil­nych ko­biet. Zda­rza się, że nawet mają part­ne­rów, ale trzy­ma­ją ich w ukry­ciu, bo się wsty­dzą, że ten facet za­ra­bia za mało albo jest za niski, albo nie ma do­bre­go sa­mo­cho­du. Pytam wtedy: "To dla­cze­go pani z nim jest?". I sły­szę: "Jest dla mnie dobry, mam z nim dobry seks" - "Ale pani by chcia­ła mieć wszyst­ko?" - "No tak, trud­no mi się po­go­dzić z tym, że on nie jest ide­al­ny".
Dziś chce­my mieć wszyst­ko naj­lep­sze - jak w re­kla­mie czy se­ria­lu. Znam ko­bie­ty, które mówią: "Wy­jeż­dżam za gra­ni­cę i tam mi się udaje". Co się udaje? Tam się nie wsty­dzą być z part­ne­rem star­szym o 10 lat, cie­płym, do­brym, Gre­kiem czy Wło­chem, który je przy­tu­li. Choć jest np. zwy­kłym skle­pi­ka­rzem. Tu, w Pol­sce, zwią­zek 35-lat­ki z kor­po­ra­cji z 45-let­nim "prze­cięt­nym" fa­ce­tem byłby nie­le­d­wie nie­moż­li­wy. To współ­cze­sny me­za­lians.

Męż­czyź­ni nie za­bie­ga­ją do­sta­tecz­nie mocno, bo w grun­cie rze­czy boją się tych sil­nych, wy­zwo­lo­nych ko­biet?

Tak wła­śnie mówią ko­bie­ty: męż­czyź­ni się nas boją. Od męż­czyzn, któ­rzy nie po­ra­dzi­li sobie w wy­ści­gu szczu­rów, sły­szę, że gdy ude­rza­ją do sil­nych, atrak­cyj­nych ko­biet, by zna­leźć w nich opar­cie, te ich nie sza­nu­ją i od­rzu­ca­ją. Z kolei męż­czyź­ni, któ­rzy mają po­zy­cję i są dla sil­nych ko­biet atrak­cyj­ni, po­szu­ku­ją ra­czej part­ner­ki, która by była im od­da­na, przy­tu­li­ła ich, za­ję­ła się dzieć­mi, a nie tylko wal­czy­ła czy kon­ku­ro­wa­ła z nimi.
I będą pod­ry­wać młod­sze o po­ko­le­nie, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nie stu­dent­ki?
Albo te "mięk­kie" ko­bie­ty, które mają in­stynkt, by się za­opie­ko­wać, ugo­to­wać, ład­nie wy­glą­dać...

Są jesz­cze takie ko­bie­ty?
A są jesz­cze męż­czyź­ni, o któ­rych te ko­bie­ty marzą?

Na na­szych oczach roz­gry­wa się dra­mat nie­moż­no­ści spo­tka­nia. I mamy teraz całe po­ko­le­nie sin­gli, któ­rzy pró­bu­ją z tego wy­brnąć, mó­wiąc: zro­bi­my razem to, na co nas stać. Stać nas na to, by się po­ba­wić, po­żar­to­wać, stwo­rzyć nie­for­mal­ny zwią­zek, który cza­sa­mi jest ra­tun­kiem. Znam wiele związ­ków nie­for­mal­nych, które prze­trwa­ły już 20 albo 30 lat wła­śnie dzię­ki temu, że nie zo­sta­ły na­zwa­ne mał­żeń­stwem. Zwią­zek nie był do końca do­po­wie­dzia­ny, ist­nia­ło po­czu­cie, że łatwo jest się z niego wy­co­fać, i dzię­ki temu stop­nio­wo udało się oswo­ić bli­skość. Bli­skość, przed którą lęk - po­wtó­rzę raz jesz­cze - do­sta­li­śmy w spad­ku po ro­dzi­cach, cza­sem dziad­kach, który za­wdzię­cza­my dzie­cię­ce­mu po­czu­ciu od­rzu­ce­nia, nie­do­sta­tecz­ne­go po­ko­cha­nia. Sły­sza­łam od prof. Bog­da­na de Bar­ba­ro, iż za­ob­ser­wo­wa­no, że dobry zwią­zek ko­bie­ty z męż­czy­zną po 12 la­tach może na­pra­wić pier­wot­ny de­fi­cyt więzi, tak jak te­ra­pia może po­pra­wić więź chorą, tok­sycz­ną. Do­sta­tecz­nie duża por­cja mi­ło­ści i bez­pie­czeń­stwa, po­czu­cia, że nikt mnie nie za­własz­czył, nie zro­bił mi krzyw­dy, nie po­rzu­cił mnie...

To sce­na­riusz opty­mi­stycz­ny. A jeśli związ­ki się w ogóle nie udają? Dla­cze­go tak mało w nas cier­pli­wo­ści do ich bu­do­wa­nia? A może mamy - by tak ład­nie rzec - zbyt dużą ofer­tę na rynku?

Świat zro­bił się bar­dzo otwar­ty i wy­da­je się nam, że z jed­nej stro­ny nie ma wy­bo­ru, a z dru­giej, że jest on nie­ogra­ni­czo­ny. Norma za­czy­na brzmieć: po co się mę­czyć, gdy nam coś nie wy­cho­dzi? Na­uczy­li­śmy się, że gdy buty prze­sta­ją być modne, ku­pu­je­my nowe. Albo nowy ga­dżet - do­sko­nal­szy od po­przed­nie­go. Teraz ko­bie­ty i męż­czyź­ni po­szu­ku­ją też ide­al­ne­go part­ne­ra, bo w ogóle dą­ży­my do ide­ału: wy­ma­ga się od nas, byśmy byli per­fek­cyj­ny­mi pra­cow­ni­ka­mi, ucznia­mi, dzieć­mi... No i gdy z tym ide­ałem za­czy­na­ją się trud­no­ści, to za­miast je razem po­ko­ny­wać, czę­sto idzie­my dalej i szu­ka­my na­stęp­ne­go part­ne­ra.
Sły­szę, że lu­dzie przed trzy­dziest­ką za­czy­na­ją przyj­mo­wać po­sta­wę, we­dług któ­rej głu­po­tą jest prze­żyć życie z jed­nym part­ne­rem i nie spró­bo­wać z innym. Po­ży­li­śmy ze sobą dwa albo trzy lata, już nam się nudzi, nie mamy mo­ty­li w brzu­chu... Zo­sta­ło dziec­ko, ale bę­dzie­my do­bry­mi ro­dzi­ca­mi, pój­dzie­my do te­ra­peu­ty, który nas na­uczy, jak re­la­cje z dziec­kiem usta­wić. To kon­sump­cyj­ne, przed­mio­to­we trak­to­wa­nie sie­bie, part­ne­ra, życia. 20-, 30-lat­ko­wie chęt­nie przy­dzie­la­ją swoim bli­skim kon­kret­ne funk­cje: z tym fa­ce­tem jest mi do­brze w łóżku, ale mogę mieć jed­no­cze­śnie in­ten­syw­ną więź z tym dru­gim, który mnie ro­zu­mie i któ­re­mu mogę się zwie­rzać, z tym trze­cim wresz­cie lubię cho­dzić do kina albo gdzieś po­je­chać... W okre­sie przed­mał­żeń­skim nie przy­no­si to zwy­kle wiel­kich dra­ma­tów, ale są też lu­dzie, któ­rzy tak pró­bu­ją ro­ze­grać całe życie: by za­wsze być wy­god­nie po­ob­sta­wia­ny­mi kil­ko­ma oso­ba­mi. Nie ba­cząc, ile krzywd czy­nią tym, dla któ­rych stali się ważni i bli­scy.

Dużo w tym zwy­czaj­ne­go ego­izmu?

Ow­szem, ale nie chcę tych ludzi ob­wi­niać. Niech pan zo­ba­czy, co się dzie­je. W wielu szkol­nych kla­sach są nie­le­d­wie sami je­dy­na­cy, każdy z nich chce wy­łącz­no­ści dla sie­bie i nie chce wcho­dzić we współ­pra­cę z in­ny­mi, bo tego nie umie. Dzie­ci nie mają bli­skich re­la­cji nie tylko z ro­dzi­ca­mi, ale i z ro­dzeń­stwem. Ro­dzi­ce żyją w lęku o to, by ich dziec­ko osią­gnę­ło z cza­sem jak naj­wyż­szą po­zy­cję; nie ma już cze­goś ta­kie­go jak po­dwór­ka, dzie­ci są wo­żo­ne na basen, ję­zy­ki, ka­ra­te, co kształ­tu­je naj­roz­ma­it­sze umie­jęt­no­ści, tylko nie re­la­cyj­ne. W spra­wach re­la­cji dzie­ci stają się in­wa­li­da­mi. Ro­dzi­ce albo są swemu dziec­ku od­da­ni cał­ko­wi­cie (jak matka, która zo­sta­je w domu, re­zy­gnu­jąc z życia za­wo­do­we­go), albo w ogóle - bo cały czas pra­cu­ją. Więź jest albo żadna, albo zbyt bli­ska, zbyt ob­cią­ża­ją­ca.
Takie dziec­ko staje się doj­rze­wa­ją­cym mło­dym czło­wie­kiem i mówi: wcale nie chcę być bli­sko, umiem być sam, bawić się, pra­co­wać, jak po­trze­bu­ję kogoś do seksu, to go za­pro­szę; po co mi ob­cią­że­nia, zo­bo­wią­za­nia. Do­pie­ro póź­niej, gdy się oka­zu­je, że kor­po­ra­cja nas wy­plu­wa, za­czy­na­my tra­cić siły, cho­ro­wać, ma­cie­rzyń­stwo czy oj­co­stwo nam od­pły­wa - wpa­da­my w pa­ni­kę.

I co wtedy?

Nie­raz trze­ba spaść na samo dno, w cięż­ką de­pre­sję, by za­cząć sza­no­wać to, co się ma. By w pro­ce­sie te­ra­peu­tycz­nym za­ak­cep­to­wać sie­bie, prze­stać pró­bo­wać do­rów­nać roz­ma­itym spo­łecz­nie pro­mo­wa­nym wi­ze­run­kom, spo­kor­nieć i doj­rzeć do bycia czło­wie­kiem, a nie kon­su­men­tem ide­al­nych obiek­tów.

EWA CHA­LI­MO­NIUK (ur. 1955) jest psy­cho­te­ra­peut­ką, zwią­za­ną z La­bo­ra­to­rium Psy­cho­edu­ka­cji w War­sza­wie. Zaj­mu­je się m. in. te­ra­pią ro­dzin oraz po­mo­cą oso­bom w kry­zy­sie.

Źródło: http://tygodnik.onet.pl/kraj/ucieczka-z-objec/5rzn9

UCIECZKA Z OBJĘĆ - wywiad polecany przez mgr Bogusława Maria Błaszczyk psycholog, psychoterapeuta poznawczo-behawioralny CBT RYBNIK

Rybnik, psycholog

Podziel się